poniedziałek, 26 maja 2014

Ciemne dni. Szóste.~

Krótkie, bo krótkie, 
ale musiałam napisać cokolwiek.
♠Rui.14 

-Czemu milczysz?
Wstaję. Zaczynam biec. W tle słyszę jego krzyki. Zamykam oczy. Znów uciekam.

 Dobijam do drzewa, słyszę gruchot kości. Jak to możliwe, że wyrosło ono przede mną? Zbieram się niezdarnie i biegnę. Biegnę. Krzyk. Biegnę. Krzyk. Biegnę. Krzyk. Biegnę. Krzyk. Biegnę. Zimny wiatr chłosta moją twarz. Zdrajca. Wszyscy kłamią. Nikomu nie można ufać. Obiecywał, że będzie zawsze.
-STÓÓÓÓÓÓÓJ!- Jego pełen bólu i cierpienia wrzask sprawia, że zamieram. Osuwam się na ziemię i zanoszę płaczem. Podchodzi do mnie.
-Dlaczego? Dlaczego za każdym razem wymykasz się? Dlaczego nie potrafię cię pochwycić? Czemu mi to robisz? Jesteś jedynym, który potrafi doprowadzić mnie do tego stanu. Widzisz?! Nie panuję nad sobą. Drżenie, plątanie języka.. Jestem tak bardzo skołowany. Co zrobić, byś mnie zaakceptował? Zapewnił, że nie znikniesz? Jedyne czego pragnę to twojej miłości, chcę twojego szczęścia. Jestem samolubny, bo nie wyobrażam sobie byś był z kimkolwiek innym. Pożądam cię każdym milimetrem swojego ciała. Zawszę myślę o tobie, w każdej chwili, gdy nie jesteś obok modlę się, by zobaczyć cię żywego. Boję się twojej śmierci, dlatego nie umrę z tobą! Nie pozwolę ci umrzeć! Nie pozwolę byś odebrał sobie życie! Jesteś jedynym, dla którego istnieję. Jak sprawić, żebyś mnie pokochał?!
 Podczołguję się w jego stronę. Oboje płaczemy. Zaczyna padać. Otula mnie kocem, zauważa rękę. Emocje sprawiły, że zapomniałem o bólu. Trochę kręci mi się w głowie i mam wrażenie, że zwymiotuję, lecz gram, że jest dobrze. Nie udaję mi się go zwieść.
 Jedziemy na pogotowie. Bardzo nie lubię tego miejsca. W ciągu ostatnich kilku lat bywam tu zbyt często. Wszyscy dobrze mnie znają. Lekarz chce zabrać mnie na prześwietlenie i inne, zbędne pierdoły, przeszkadzam mu jak tylko potrafię, a jestem w tym dobry. Dopiero gdy wymiotuję i jestem na pograniczu świadomości zostaję zabrany na badania. Maszyna dziwnie pomrukuje i buczy.
 Złamanie barku, kości ramienia, promieniowej i wybicie nadgarstka. Budzę się na drugi dzień po operacji. Zakończyła się sukcesem, na moje nieszczęście. Jestem teraz zdany na łaskę innych. Jego zmartwiona twarz powoduję u mnie wyrzuty sumienia. Już zapomniałem jak to jest je mieć. Takie lekkie palenie w okolicy serca. Nachyla się nade mną, by poprawić poduszki. Wykorzystuję sytuację i obejmuję go zdrową ręką.
-Tak dobrze..-Szepcze słabo. On pochyla się i całuje mnie w czoło. Uśmiecha się, a ja czuję się lepiej.
 Jestem takim pieprzonym egoistą. Chcę mieć go na wyłączność. Chcę, by patrzał i dostrzegał tylko mnie. Jednak nie powiem mu tego. Grzmoty i błyskawice przypominają mi o dawno złożonej obietnicy.
 Umrę.
 Umrę za wszelką cenę.
 Umrę, nikt mi nie przeszkodzi.
 Od zawsze pożądam śmierci. Oczekuję. Rozmyślam. Planuję. Nie czuję się dobrze na tym świecie, jak puzzel, który zawieruszył się, wymsknął z innej układanki lub został krzywo docięty. Jestem czarnym, zbędnym elementem, który psuje całość, infekując przy okazji sąsiadujące części, nie pozwalając im błyszczeć. Powinno się mnie usunąć, zanim przyniosę większe szkody. Próbuję naprawić swój błąd, lecz jestem zbyt słaby, nawet samobójstwo mi nie wychodzi. A jego uśmiech.. Jego uśmiech sprawia, że mięknę. Nienawidzę siebie jeszcze bardziej.     

czwartek, 22 maja 2014

Ciemne dni. Piąte.~

uwielbiam numer piąty.
~♠~♠~♠~


 Nie wierzę własnym uszom. Szok. Niedowierzanie. Ukłucie w sercu. Przerażenie. Wszystkie te emocje pulsują w mojej głowie. "Wyślemy go do psychiatryka, przynajmniej nie będzie na naszym sumieniu". Jednak to robią. Dlaczego? Skoro już im nie zależy. Dlaczego chcą mi to zrobić? Za co?
 Wybiegam z mieszkania, drzwi przeraźliwie trzaskają. Biegnę schodami do wyjścia. Pierwsze łzy zamazują obraz. Potykam się i spadam. Turlam się, obijając przy tym wszystkie kości. Jednak w tej chwili nie czuję bólu. Pustka, która włada moim ciałem rozprzestrzeniła się na umysł. Nie myślę o konsekwencjach.
 Popychając ciężkie, czarne drzwi wejściowe ocieram krew z rozciętej skroni. Chmury zebrały się na niebie tworząc piękną, cmentarną atmosferę. To pogrzeb. A grzebią moje życie. Deszcz miesza się ze słonym efektem płaczu. Spływa po włosach oraz podkoszulku. Nie mam butów, więc w stopę wbija mi się odłamek szkła. Mimo utykania staram się dobiec tam. Nie rozglądając się wskakuję na ulicę, wprost pod jadący samochód. Hamuje on i trąbi na mnie. Odbijam się lekko od maski, lecz mknę dalej. 
 Spojrzenia. Już plotkują, że jakiś ćpun rozwala miasto. Możliwe, że jestem narkomanem, a on jest moim środkiem uzależniającym. To reakcja na możliwość odcięcia mnie od niego.
 Jeszcze tylko kilka kroczków i znajdę się w cichym, niosącym echo bloku. Chłód działa na mnie kojąco. Nie czekam na windę, lepiej wbiec po schodach. Szybciej go zobaczę. Dwa urywane dzwonki-nasz znak na sytuację kryzysową. Po krótkiej chwili jestem w jego ramionach. Muszę wyglądać fatalnie, gdyż bierze mnie na ręce. Jestem bliski omdlenia, jak w amoku powtarzam 'za co? dlaczego? nie chcę.' 
 Kładzie mnie delikatnie na łóżku, chce przebrać. Nie stawiam oporu, mogło dziać się ze mną wszystko, póki są to jego działania. Z trudnością zdejmuje mój podkoszulek i wyciera mokre ciało, to samo robi z bokserkami. Zapewne chciał się upewnić, że nikt mnie nie wykorzystał. Gdy widzi moją ranę krzywi się.
-Bardzo boli?
-Nie czuję bólu, nic nie czuję.
Patrzy w mi twarz i naciska na ranę. Krzyczę  i wyrywam się. Moje tęczówki ciskają błyskawice w jego stronę.
-Nie kłam. Nie mnie.
-Może trochę boli.
Ocieram nadgarstkiem oczy. On bierze apteczkę, pęsetą wyciąga odłamek szafirowego szkła. Bandażem szczelnie obwiązuje stopę wraz z kostką. Następnie przyciąga mnie do siebie i całuje w czoło.
-A teraz ładnie powiedz o co chodzi.
-Wysyłają mnie do psychiatryka.
Odpowiadam ze łzami w oczach.

~


 Siedzimy w moim domu w salonie. Ja z nim kontra moi rodzice. Traktuję to jak ostateczną bitwę w wojnie o życie. Niestety tylko ja jestem tak wrogo nastawiony. On próbuje ich przekonać, żeby pozwolili zostać mi w domu. Siedzę bokiem, bawię się skrawkiem jego swetra. Głowę trzymam opuszczoną, myślą, że to skrucha, tak naprawdę modlę się, by nie powiedzieć czegoś co przekreśli jakiekolwiek szanse.

-Może byś łaskawie się odezwał? W końcu o ciebie chodzi.
Warczy na mnie ojciec. Jeszcze bardziej chcę mu dopiec, uświadomić, że i tak się zabiję.
-Nie chcę tam jechać.
Mój głos drży, matka i ojciec dziwią się, on łapie mnie za rękę. 
-Dajcie mu ostatnią szansę, błagam.
-Zgodzimy się, jeśli będzie przestrzegał zasad. Jedna wtopa i na drugi dzień jesteś w kaftanie.
-Zrobię wszystko.
 Rozmawiamy jeszcze chwilę, w zasadzie milczymy, żegnamy się i razem z nim idę na spacer. Gdy jesteśmy już na polanie, kładziemy się- opieram się plecami o jego szeroką klatkę piersiową. Ja bawię się źdźbłami młodej trawy, on moimi włosami.
-Udało się.
Szepcze cicho, mimo to echo niesie jego głos.
-Ano.
-Trochę więcej entuzjazmu..
-Wiesz, że nie dam rady się przystosować. To się powtórzy i albo mi się uda, albo wywiozą mnie do psychiatryka.
-Nie pozwolę ci. Nie mogę cię stracić.
Odwracam ku niemu twarz.
-Zróbmy to razem. Jak Romeo i Julia.
Śmieje się. Patrzy na mnie i poważnieje.
-Ty żartujesz prawda? 
-Nie.
Odwracam się, zaczynam budowę muru. To koniec.  
    

poniedziałek, 19 maja 2014

Ciemne dni. Czwarte. ~

niech mnie ktoś zabierze daleko stąd. 
na chwilkę, na dwie. 
~♠~♠~♠~


 Domownicy już nie reagują. Nie witają mnie, nie cieszą się, że żyję. Dawno spisali mnie na straty, pewnie w myślach marzą, bym ze sobą skończył. Ja też. 
 W mojej głowie rodzą się nowe wizje. Leżę na ziemi, wpatruję się w sufit. Okna pozasłaniałem. Tego lata malowałem ściany na czarno, jednak sufitowi pozostawiłem nieskalaną biel. Kiedy mam lepsze dni rysuję i przyczepiam twory do sufitu. Kiedy mam gorsze dni, zalegam pod nimi. 
 Nienawidzę ich. Każdej cząstki szepczącej. Nie pozwalają mi się skupić. Nie wytrzymuję.
 Zrywam się i przewracam krzesło. Już czuję, już wiem co nadchodzi. Jednak teraz go nie ma. Tym razem zniszczę wszystko, nikt nie jest w stanie mnie zatrzymać. 
 Targam, gnę, rozszarpuję każdy obrazek. Pozostaje tylko jeden. Jeden jedyny, którego nigdy nie odważyłem się ruszyć. Powstał on na początku gimnazjum, gdy wybierałem kółko plastyczne. Stworzyliśmy go razem. Kocham ten rysunek, jest doskonały w swoich niedoskonałościach. Leciutko odklejam taśmę, uważając, by nie przerwać choć milimetra kartki. Siadam na ziemi, przesuwam palcem po chłodnej kartce. Wyraźnie czuć każdą wypukłość spowodowaną mocniejszym dociśnięciem kredki. 
 Wracają wspomnienia. Zalewają mnie, sprawiając, że nie mogę złapać oddechu. Dni, w których śmiałem się. Dni, które bezpowrotnie utraciłem. Jedyne co zostało to on. Jedynie on przypominał o tym, że byłem szczęśliwy. Chwytam telefon i wybieram jego numer. Po kilku sygnałach słyszę zaspany głos.
-Ha..alo?
Nie jestem w stanie mówić. Nie. Nie chcę, by on usłyszał mój zachrypnięty, okropny głos.
-Wszystko w porządku? 
...
-Powiedz coś proszę!
-Przyjdź.
Chwila ciszy, potem gwałtowny wdech i wydech.
-Będę za 5 minut.
W takich momentach uwielbiam to, że dzieli nas zaledwie odległość ulicy. Przymykam powieki. łaskawie uchylam je, gdy dzwonek do drzwi zakłóca ciszę. Wiem, że matka je otworzy, zawsze to robi. Jednak teraz jest inaczej, mija chwila, a dzwonek nie przestaje wydawać cienkich pisków. Odwracam głowę, nie jestem w stanie wstać. Słychać raban w pokoju rodziców. Czyżby była noc? Cicha rozmowa w przedpokoju, a następnie nacisk na czarną klamkę. 
 Jego twarz jest zmęczona, włosy w kompletnym nieładzie. Z letniej piżamy i narzuconej na nią bluzy ścieka woda. Gdybym posiadał jakieś emocje, zdziwiłoby mnie to.
-Co się stało?-Chce mnie przytulić, lecz odsuwam się. Obserwuje mnie z tym swoim specyficznym wyrazem twarzy. Podchodzę do szafy i szperam w niej. Pośród ton niewypranych, czarnych podkoszulków i spodenek znajduję czystą parę. Podaję mu, on uśmiecha się i zaczyna przebierać. 
 Przytulam się do jego ciepłych pleców. On całuje moje czoło i bawi się kosmykami. Nie wiem dlaczego, ale czuję podniecenie. Jego spostrzegawczość od razu wyłapuje uwypuklenie na spodniach.
-Masz ochotę?-Pyta w moją szyję.
-Trochę. 
Wsuwa rękę w moje spodenki, a ja wydaję pojedynczy jęk. Rodzice wiedzą, że jestem gejem, więc muszą być świadomi, że od czasu do czasu uprawiamy seks. Odwracam się w jego stronę i siadam na nim. Dawno nie czułem podniecenia, więc rozpycha mnie, nim go wsadza. Robimy to w niemal całkowitej ciszy. Nie śpiesząc się. Cudowny orgazm zalewa nasze ciała. Zmęczeni śpimy na ziemi okryci kocem, którym z dokładnością mnie opatulił. 

środa, 14 maja 2014

Ciemne dni. Trzecie. ~

yo. jest źle, ale shhh.. ~♠~♠~♠~~


 Ciche głosy, wręcz szepty, jak szum wiatru. Tępy ból głowy. Odrętwienie. Brak siły. To odczuwam. Gdy zbieram myśli, dociera do mnie, że nie udało się. Dalej żyję. Próbuję otworzyć oczy, jest to jednak zbyt ciężka czynność do wykonania. Tracę przytomność.
 Nie wiem ile czasu mija. Tym razem jest cicho, jedynie światło razi mnie przez zamknięte powieki. Uchylam je. To błąd. Oślepiający blask doprowadza mnie do łez. Odruchowo pragnę zasłonić twarz ręką. Napotykam opór, coś miękkiego uniemożliwia mi ruch. Powoli przyzwyczajam wzrok. Tak jak myślę jestem przywiązany do łóżka, jak zwierze. Rozglądam się. Nikogo przy mnie nie ma, jestem zupełnie sam. Przymykam powieki.
 Znów czas musiał biec niemiłosiernie. Całe ciało przypomina mi o swoim bytowaniu. Chcę przewrócić się na bok, nie mogę. Na prawej dłoni czuję ciężar. Jest ciemno, oczy szybko rozpoznają zarysy, później wyraźniejsze kształty. Owym ciężarem jest on. Śpi. Śpi na mojej ręce. Jego policzek leży na niej, włosy zasłaniają twarz, pochrapuje cicho. Coś mamrocze.  Obserwuję go, nie mam nawet nic lepszego do roboty. Marszczy nos i brwi, dłonią łapie moje ramie. Ból je rozdziera. Zszokowany krzyczę. Nie mam pojęcia co się stało. Tak jakby dotknął mnie rozżarzony pręt. Próbuję złapać się w to miejsce, niestety pasy hamują moje ruchy. On budzi się. Spanikowany zrywa się.
-Co się dzieje? Słyszysz mnie?-Łapie mnie za barki i zmusza do patrzenia na siebie.-Oddychaj. Oddychaj..-Powtarza jak mantrę, a ja tonę w jego głosie. Gdy już nie szarpię się, kładzie rękę na mojej głowie. Nie patrzy na mnie.-Jest późno, śpij.-Chcę coś powiedzieć, lecz z moich ust wydobywa się tylko ciche warknięcie. Przerażony swoją niemocą odwracam głowę. Płaczę, tylko to mi zostało.-Może lekarz pozwoli je zdjąć, jeśli będziesz grzeczny.-On chyba naprawdę czyta w moich myślach. Odpływam w objęcia Morfeusza.
 Trzask drzwi, brutalne odsłonięcie żaluzji, klepanie w policzek.
-Pobudka królewiczu!-Lekarz, grubo po sześćdziesiątce, już jest na mojej liście wrogów. Uchylam od niechcenia powieki.-Jak się czujemy?-Nie odpowiadam, nie chcę.-Czyli nie będziemy współpracować?-Posyłam mu morderczy wzrok, dostrzegam go w kącie. Przygląda mi się z konsternacją wypisaną na twarzy. Ocenia mnie. Po co właściwie przyszedł?-Jeśli będziesz niegrzeczny, nie zdejmiemy ci pasów chło..
-Nie mam pięciu lat, nie jestem głupi.-Mówię, zaskoczony swoją oschłością i obojętnością.
-Hmmm.. Dobrze, więc spróbujmy.-Odpina moje pasy, a ja gładzę nadgarstki. Są obolałe, każdy najmniejszy dotyk jest niczym igła, przeszywa bólem do kości. Nie wiem dlaczego, ale jestem z siebie dumny, jedyne czego żałuję to to, że żyję. Pielęgniarka zmienia opatrunek.  Skórę zdobią szwy, on odwraca od nich wzrok. Ja patrzę. Nie okazuję emocji, chcę mieć więcej swobody, by jak najszybciej pociąć się. Doktor zadaję jeszcze kilka pytań, ja zdawkowo odpowiadam. Później zostawiają nas samych. On podchodzi, oboje mamy mokre oczy.
-Dlaczego?
-Bałem się.- Obejmuję nogi rękoma.-Bałem się, że to koniec. Wolę sam skończyć, zanim ktoś zrobi to za mnie.
-Co chcesz skończyć? Pomyślałeś o mnie? Pomyślałeś o tym, że cię kocham?
-Tak. Ranię cię. Wiem. Złość się, uderz mnie, zostaw..
Łapie mnie za koszulę i szepcze w ucho nigdy, następnie przyciąga i całuje zaborczo. Kładzie się na łóżku, niemal każe mi wtulić się w jego ciało. Teraz jest dobrze, lecz to nie koniec. Jest to początek mojego końca.  

piątek, 9 maja 2014

Ciemne dni. Drugie. ~

kolejny marny dzień.dziękuję, dobranoc.~♠~♠~♠~

 Dźwięk budzika rani moje uszy. Nie śpię już od kilku godzin, rozmyślam o tym co będzie. Dzisiaj, jutro, za miesiąc- o ile dożyję. Wszystko subtelnie zaczyna się rozpierdalać, od zdrowia zaczynając kończąc na.. No właśnie, kończąc na czym? To nie ma końca.
Wstaję z łóżka, wpełzam do wanny i po godzinnej kąpieli ubieram się, pakuję przypadkowe zeszyty do torby. Pierwsza lekcja właśnie dobiega końca. Dotrę do szkoły na 2, może trochę się spóźnię.
 W autobusie ludzie dziwnie się patrzą. To, że przywykłem do oskarżycielskich oczu, nie znaczy, że je akceptuję czy toleruję. Gdybym mógł, wydrapałbym każdą pojedynczą gałkę, która spogląda na drugiego człowieka w ten sposób, nienawidząc nie znając.
 Wchodzę do szkoły, przerwa trwa. Dzieci biegają i drą mordy. Nie mówię mijanym nauczycielom 'dzień dobry' czy innego gówna, już dawno przestałem. Bezsensowne, gdy i tak nikt nie odpowiada. Dzwonek oznajmiający początek zajęć przyprawia mnie o dreszcze. Czekam aż wszyscy wepchną się i w spokoju przekraczam próg klasy numer 57. Jest to mała, ciemna sala z zaledwie trzema oknami, sześcioma obdrapanymi ławkami, jedenastoma starymi krzesłami, biurkiem i rozwaloną tablicą. Angielski. Język bogów. Mój niegdyś ukochany przedmiot.
 Wykorzystując okazję usiadłem w ostatniej ławce, z jednym krzesłem, tak by nikt nie dosiadł się do mnie. Szczególnie on. Od początku unikam jego wzroku, choć czuję jak przeszywa mnie nim na wskroś. Wyciągam książki oraz pamiętnik, pewnie znów będzie gramatyka. Pani już mnie nie pyta, wie, że wszystko potrafię. Szukam chwilę ulubionego długopisu, gdy słyszę:
-Dziś sobie porozmawiamy. So, do you have hobbies? What do you like to do after school?-Każdy po kolei odpowiada, a ja zastanawiam się jak się wymigać. Moja kolej. Łaskawie podnoszę wzrok na zmartwioną twarz nauczycielki. Kiedyś lubiła mnie, po wielu próbach rozmowy poddała się jak inni i dała spokój. Jak wszyscy prócz niego. Teraz z zaciekawieniem przyglądał się i czeka na moją odpowiedź.-And you? What do you usually do after lessons?
-Nothing.-Błagam, by odpowiedź była wystarczająca.
-Oh, why are you so quiet? Tell me more, you must do something, you must like something.
-No, I don't like anything.
-Why don't you want to talk?
-Because I tried, I woke up at 4am and didn't sleep well all night, I have nothing to say.
-Did something happen to you?
-No.-Mój głos przypomina bardziej warknięcie niż normalną odpowiedź. Wzdycha cicho.
-Zaraz będzie dzwonek. Spakujcie się i możecie iść na przerwę.-Jak dobrze, że to koniec. Przechodząc obok biurka, nauczycielka łapie mnie za ramię.
-Zostań na chwilę.
Gdy jest już pusto zaczyna wypytywać, normalnie dwa tysiące pytań na sekundę.
-Wszystko w porządku, nie wyspałem się. Mogę już iść? Muszę do toalety.
Patrzy na mnie zmieszana i znowu wzdycha. Ruchem ręki odsyła mnie. Moja dłoń automatycznie wędruje do kieszeni spodni. Do telefonu. 
 Mijam go bez słowa, wiem, że w szkole nie dotknie mnie. Jedynie rozmowa. Ustaliliśmy to na początku, by nie było podejrzeń. Idzie za mną, zatrzymuje się dopiero gdy idę do łazienki, do kabiny. Siadam na opuszczonej klapie i zdejmuję klapkę samsunga. W środku leży nowiusieńka, jeszcze w papierku, żyletka. Obracam ją chwilę w palcach i oglądam. Zdejmuję bandankę, przykleiła się do krzepnącej krwi. Wieczorem troszkę przesadziłem. Setki krótkich, głębokich cięć na nowo ozdabiają moje ciało. Dorysowuję nowe. Kilka. Mocnych. Gdy kończę chowam sprzęt. Jest mi niedobrze. Zwracam ślinę, ponieważ nic dziś nie jadłem, a już wymiotowałem rano. Spuszczam wodę w momencie dzwonka kończącego przerwę. 
 Wychodzę z kabiny, on stoi oparty o kaloryfer i lustruje mnie wzrokiem. Jest zły. Bardzo zły i.. Tak jakby przygnębiony. Automatycznie łapię się za nadgarstek, jego wzrok wędruje w 'zakazane' miejsce. Zaciska dłonie w pięści i wychodzi. Trzaska drzwiami. Zostaję sam. Wycofuję się do kabiny. Rozdrapuję wczorajsze i dzisiejsze rany. Czuję ból. Widzę krew. Łzy płyną. Żyletką zagłębiam się jeszcze bardziej w mięso. Krew. Dużo krwi. Nie wiem ile czasu mija. Słabnę. Słyszę bieg. Szamotanie z drzwiami. Krzyki. Potem tylko ciemność. Cisza. Nieprzemierzona ciemność i spokój. Osuwam się na ziemię. Nie czuję już nic.

środa, 7 maja 2014

Ciemne dni. Pierwsze. ~

ciemne dni.
nic więcej.
~♠~♠~♠~


 Miewam dni letargu. Wracam do domu zmęczony i obojętny. Jedyne o co dbam to zostawienie butów, by nie nabrudzić. Może to śmieszne, lecz ważne dla mnie. Po ciemku idę do pokoju. Pilnuję, by zamknąć drzwi. Odkładam torbę i siadam. Potrafię godzinami podziwiać ścianę, tak naprawdę nie widząc jej. Wiem, że myślę, ale nie pamiętam o czym. Moje ciało jest ciężkie. Nie mam siły podnieść ręki. Tak jakby nagle wszystko ważyło tony, a ja posiadałbym siłę przedszkolaka. Na moim niebie pojawiają się gęste, ciemne chmury. Trwam w zawieszeniu. Nie mam ochoty na rysowanie, które tak kocham. Nie mam ochoty pisać. Świadomość wykonania czegoś lokuję się w tyłach mojej głowy, lecz po co robić cokolwiek? I tak nie wyjdzie, zawsze wszystko psuję. Nigdy nie będę wystarczająco dobry.
 Mija godzina. Ptak stuka dziobem w szybę. Przygląda mi się. Ocenia. Tak jak wszyscy. Żyjemy oceniając lub będąc ocenianym. A co potem?
 Mijają dwie godziny. Zaczęło padać. Drobne kropelki deszczu bębnią o parapet. Kiedyś kochałem ten dźwięk. Dziś jest mi on obojętny.
 Mijają trzy godziny. Ciemnieje. Temperatura musiała spaść o kilka stopni. Czuję dreszcze, gęsia skórka jest dobrze widoczna. Po policzku płynie słony płyn. Znowu przegrałem.
 Mijają cztery godziny. Słaby. Bezużyteczny. Winny. Nieistotny. Najgorszy. Pusty.
 Mija piąta godzina. Delikatne pukanie do drzwi przerywa ciszę. Krótki dzwonek. Irytujący dźwięk. Otaczająca ciemność zaczyna przenikać moje ciało, duszę i umysł. Czy to kiedyś się skończy? Dzwonek na przemian z pukaniem nie ustaje. Słyszę swoje imię cicho krzyczane. Później brzęczenie metalu i szczęk zamka. Skrzypnięcie drzwi, których nie potrafię naoliwić odbija się echem od ścian wąskiego przedpokoju. Wiem, że zaraz to samo stanie się z drzwiami mojego małego królestwa. Gdybym miał siłę, uśmiechnąłbym się z grymasem, lecz nie umiałem nawet obronić walących się murów mojej fortecy. Ponowne pukanie i szept, który mnie woła. Drzwi otwierają się, nie reaguję na jego przybycie. Tyle razy to się powtarza, a on dalej tu jest. Dziś pewnie ostatni raz, już dawno powinno mu się to znudzić. Powinien mnie zostawić. Pozwolić umrzeć. Słyszę westchnienie ulgi. Powoli podchodzi i kładzie mi rękę na barkach. Prosi bym na niego spojrzał. Nie mogę. Utonę w jego tęczówkach. Odwraca moją głowę siłą. Tak mi smutno, że nie potrafię się uśmiechnąć. Nawet dla niego, nawet jeśli miałbym udawać. Nie potrafię zmusić się do jakiejkolwiek reakcji. Bez słowa patrzy we mnie nie mrugając. 'Kocham cię, nigdy cię nie zostawię, nie znudzisz mi się, nie pozwolę ci umrzeć' wyrzuca z siebie jednym tchem. Później całuje mnie delikatnie, a ja zastanawiam się czy czyta w moich myślach.