sobota, 9 sierpnia 2014

Ciemne dni. Ósme. ~




 Półksiężyc. Jasna połowa i ciemna połowa. Tak jak ja. Teraz gdy stoję nad przepaścią, krańcem mojego życia, myślę, że bezsensownie byłoby umierać nic nie pozostawiając po sobie. Chcę krzyczeć, wyrywać się, płakać. Chcę dostać jeszcze trochę czasu, by wszystko wyjaśnić. Chcę jeszcze jednego beztroskiego popołudnia, gdy myślałem, że razem możemy zdobyć świat. Leżeliśmy i śmialiśmy się gdy nadeszły ciemne chmury mojego 'ja'. Chwyciłeś mój nadgarstek, a ja wiedziałem, że ty wiesz. Zbliżyłeś się i objąłeś. Zawsze pamiętam słowa, które mi wyszeptałeś..  W moich snach i na jawie, zawsze będziesz mym kochaniem.. 
 Zostało mi niewiele czasu. Nie możemy już się spotkać. Nie możemy porozmawiać. Nic już nie możemy, w tym świecie. Wszystko kiedyś dobiega końca. Tak bardzo tęsknię za twoim widokiem, dotykiem. Już niedługo. Już niedługo znów się spotkamy, mój aniołku..

~

Wręcz cudowny początek dnia musiał zostać zrujnowany. Siedzę w jakże dobrze mi znanym gabinecie. Ściany pomalowane na mdły odcień zieleni i zdjęcia uśmiechniętych dzieci, które mają sprawiać wrażenie przyjaznych, przytłaczają mnie. Oczekuję pulchnej kobiety, pięćdziesięcioletniej właścicielki dwóch kotów rasy devon rex. Nic nadzwyczajnego- można powiedzieć, że jest książkowym przykładem nieudanego życia. I ona ma mnie osądzać? Pomagać? Śmiechu warte.
Ku mojemu zaskoczeniu do sali wchodzi mężczyzna pod czterdziestkę, czuję powiew chłodu. Nagle tęsknię za poprzednią psycholog. Odwracam wzrok.
-Witaj, od dziś będę się tobą zajmował.-Czy specjalnie używa takich słów? Dlaczego przysiada na biurku, a nie na krześle?-Czytałem twoje akta, jednak chcę byś mi opowiedział o sobie, zastanawia mnie czemu taki młody i przystojny chłopak ma myśli samobójcze.-Coś musi być na rzeczy. Czuję się nieswojo. W drodze do wyjścia trzeba będzie go minąć, zaryzykuję jeśli będzie taka potrzeba. Godzina, tyle trwa wizyta. Jeszcze pięćdziesiąt pięć minut.-Nic nie powiesz?
-Nie mam ochoty o sobie opowiadać po raz kolejny.-Staram się tworzyć dystans, jednak on przybliża się. W głowie mam tysiące myśli i zaczynam się bać. Mężczyzna wydaje się być znajomy. Sytuacja powtarza się.
Gdy byłem mały, zaledwie sześć lat temu, poszliśmy nad jezioro. Bawiliśmy się oddaleni od rodziców. Słońce grzało niemiłosiernie, a woda potęgowała wrażenie piekła. Troszkę w głąb lądu rósł lasek. Oczywiście lasek w mniemaniu dzieci, było to kilka średniej wielkości drzew i krzaków. Dla nas najważniejsze był cień. Tylko jego potrzebowaliśmy. Pobiegliśmy trzymając się za rączki. Moja matka zabroniła nam oddalać się tak mocno, więc chcieliśmy jakoś zrekompensować nieposłuszeństwo. W owym gąszczu było przyjemnie. Chłodny wiaterek poruszał liśćmi na uschniętych roślinach. Przysiedliśmy pod najwyższym z drzew, jego korona była piękna, wręcz zasługiwała na miano najpiękniejszej. Usłyszeliśmy szelest. Odwróciliśmy się w stronę, z której dobiegał. Przestraszyłem się trochę i ukryłem za nim. Ściskałem jego koszulkę. Spomiędzy krzewów wyłonił się, podobny do psychologa, mężczyzna w średnim wieku. Nie zapamiętałem co mówił, jedynie jego wygląd. Długą, ciemną brodę i brak dolnej części garderoby. Rozpłakałem się.
On kazał mi uciekać, ale nie byłem w stanie wykonać kroku. Dorosły podchodził coraz bliżej. Przez moją niemoc dotykał go. Gdy znudził się nim, dobierał się do mnie. Nie stawiałem oporu, zbyt się bałem. Płakaliśmy, a on się śmiał. Dał nam misia. Odszedł obiecując, że to nie jest nasze ostatnie spotkanie. Stałem tam zalewając się łzami z misiem, którego trzymałem w objęciach natomiast on leżał i pojękiwał. Gdy odzyskałem już władzę w nogach położyłem się obok, nakrywając go swoim sweterkiem. Razem przytulaliśmy misia.
Rodzice znaleźli nas dopiero wieczorem. W szpitalu przez kilka pierwszych dni byliśmy zawsze blisko siebie, dostając ataku paniki, gdy traciliśmy się z pola widzenia. W końcu wypuścili nas, wyprowadziliśmy się ze starego miasta i zaczęliśmy nowe życie z dala od wspomnień. Nigdy nie powracaliśmy w rozmowach do tego tematu- nikt nie chciał pamiętać o tym incydencie.
Mężczyzna spogląda na mnie, ciszę rozdziera śmiech. Obleśny, za głośny i wymuszony.
-Poznajesz mnie? Choć taki duży chłopiec nie powinien bawić się pluszakami. Długo cię szukałem. Twoim przyjacielem też już się odpowiednio zająłem.
Niemal rozbiera mnie wzrokiem, żołądek podchodzi mi do gardła. Mężczyzna musi kłamać. Kłamie. Kłamie. Chcę wymiotować. Chcę wołać o pomoc, świdruję wzrokiem drzwi. Teraz mam szansę!
-E-e! Niegrzeczny chłopiec! Nieładnie tak wychodzić w połowie, a nawet na początku, rozmowy.
Miażdżący uścisk skutecznie odcina dopływ krwi do prawej dłoni, średnio przyjemne mrowienie daję się w znaki. W myślach błagam, by ktoś to zakończył. Nie interesuję mnie w jaki sposób.
Drugi raz tego nie zniosę. Jestem starszy, świadomy. Jako dziecko nie wiedziałem co tak naprawdę się dzieje. Nie byłem sam. W tej chwili może stać się wszystko. Zgwałci mnie i zabije lub poczeka aż sam odbiorę sobie życie.
Czuję jego oddech na szyi, lodowate dłonie zaciskają się na niej. Szept każe być mi posłusznym. Inaczej ucierpią moi bliscy, inaczej on ucierpi jeszcze bardziej. Chce bym się rozebrał. W specjalny sposób. Tylko dla niego. Nie poruszam się. Pragnę zniknąć z powierzchni ziemi. Złości się. Dostaję siarczysty policzek. Uderzone miejsce piecze, w oczach stoją mi łzy. Chwyta mój podbródek i całuje. Wkłada rękę w moje spodnie. Jestem niczym marmurowy posąg, zastygnięty cement. Gdy zbliża się tracąc czujność, kopię go w podbrzusze. Klnie i zwija się. Uciekam.
Pragnę mieć go teraz przy sobie, boję się co psycholog mu zrobił, jednak boję się, że znienawidzi mnie. Boję się, że pomyśli o mnie tak jak ja myślę teraz o sobie- brudny, zbrukany, bezwartościowy. Opieram się o mur, pozwalam dać upust emocjom. Automatycznie wybieram jego numer i przykładam komórkę do ucha.
Jeden sygnał.. Drugi.. Trzeci.. Czwarty. Poczta, po usłyszeniu sygnału zostaw wiadomość.
Gdy jednak decyduję się na spotkanie z nim, moje ciało drętwieje. Każdy ruch wymaga ogromnego nakładu energii fizycznej i psychicznej. Naciskam na dzwonek milion razy, nikt nie otwiera. W korytarzu stoją dwie sąsiadki i plotują. Wyłapuję tylko kilka słów, kilka słów, które zmieniły moje życie.
-To był taki uczynny chłopiec..
-Tak, tak. Młody, silny, pomocny..
-Co to się robi na tym świecie, że Pan Bóg zabiera takich chłopców?
Nie potrzebuję więcej. Wybiegam nie bardzo wiedząc co zrobić. Wszystko układa się w całość. Cisza w eterze. Ucisk w klatce piersiowej pozbawia mnie tlenu. Upadam na kolana. Nie wiem gdzie jestem. Nie wiem co się ze mną dzieje. Nie wiem co mam robić. Tępa pustka wypełnia mnie od głowy po koniuszki palców. Jak to możliwe? Jak? Próbuję jeszcze raz zadzwonić, upewnić się.
Rozglądam się dookoła, znajduję się na ławce pod swoim blokiem. Przypominam sobie, że w pokoju mam zapasowy klucz do jego mieszkania. Zrywam się i pędzę.
Sąsiadki znikły. Cisza. Cisza, która jest nienaturalna. Cisza raniąca moje uszy. Ręce trzęsą mi się tak bardzo, że nie mogę trafić do dziurki. Boję się, że moje przypuszczenia okażą się słuszne. Jeśli jego już nie ma..
Potrząsam głową, znajduję w sobie resztki nadziei i odwagi. Popycham ciężkie, drewniane drzwi. Skrzypnięcie już mnie nie irytuję, choć setki razy prosiłem, by je naoliwił.. Powoli szukam go we wszystkich pokojach. Nie ma nikogo. Lekki przeciąg zatrzaskuje drzwi w momencie mojego upadku- końca. W moich myślach pojawiają się różne obrazy, jego uśmiechnięta twarz, nasz pocałunek, jego śmiech, przytulanie. Już tego nie będzie. Teraz już jestem sam. Straciłem swoje światło. Straciłem swój sens życia.
Bez większego namysłu i emocji udaję się do kuchni. Otwieram apteczkę i wyjmuję kolejno leki- tabletki, syropy, pastylki. Przygotowuję koktajl, wyjątkowy koktajl. Zanoszę wszystko do sypialni. Jego łóżko jest niezaścielone. Wyciągam żyletkę. Na kartce zostawiam krótki liścik.

Nie chcę przepraszać ani prosić o wybaczenie Boga, który nie istnieje.
Straciłem swój sens życia. Nie mogę istnieć w świecie pozbawiony jego obecności.
Kocham go. Kocham, więc chce być razem z nim.

Rysuję na ręce, popijam koktajl. Koło poprzednich szram powstają kolejne, układają się w ''H''. Jestem coraz bardziej otumaniony. Zaczyna boleć mnie głowa, a kontury tracą ostrość. Co chwila muszę mrużyć oczy, by widzieć wyraźniej. Żołądek podchodzi mi do gardła, wymiotuję. Z minuty na minutę jest coraz gorzej. Pocę się, jest mi zimno i gorąco. Głowa zaraz mi eksploduję, tracę równowagę. Opadam na poduszki. Pachną nim. Przytulam się do jednej. Przymykam powieki. Słyszę jego głos. Jestem już w niebie..?




Leżę na OIOMie. Maszyny brzęczą i piszczą. Mam rurkę w ustach, która sprawia, że się duszę. Przypominam sobie ostatnie wydarzenia. Szarpię się. Jakaś pielęgniarka coś woła, ktoś przybiega, inny coś wstrzykuję. Kontury jarzą się światłem, zamazuję, wykrzywiają się, tworząc efekt krzywych zwierciadeł. Niepokój ogarnia mój umysł.
Gdzie jesteś?Białe kitle, zwyczajne ubrania, znajome twarze.. Tylko jego nie ma.
Dlaczego mnie zostawiłeś?
Jakiś cień w kącie pokoju poprawia koszulę. Światło ukazuje powoli jego rysy.
Czyli umieram? Przyszedłeś po mnie? Zabierzesz mnie do siebie?Pogrążony w smutku zbliżasz się. Bierzesz moją dłoń i całujesz. Patrzysz.
Jest tak cicho, czuję przenikliwe zimno..






Trwałe uszkodzenie płuc i serca, martwica wątroby są moim wyrokiem. Moją karą za pożądanie śmierci. Całe życie jej pragnąłem, a gdy powoli zbliża się, pytam, czy ma inny wolny termin. Teraz gdy już wiem, że pochopne wnioski i zbiegi okoliczności zabiły mnie, chcę wrócić do początku. Zastanawiam się dlaczego sam wydałem na siebie wyrok.
On żyje.
Żyje i przytula mnie. Kołyszemy się na starym bujanym fotelu. Nasze splecione dłonie są w tej chwili moim największym skarbem. Moje ciepło utrzymuje nasza bliskość ciał oraz puchowy koc.
-Lekarz nie powiedział ile mi zostało..-Próbuję zacząć rozmowę, on chowa głowę w mojej szyi.-Nie powiesz mi? Jasne, że nie, nigdy nie mówisz mi smutnych rzeczy..- Uśmiecham się lekko i całuję go we włosy. Jego milczenie jest wystarczającą odpowiedzią, każdy dzień może być tym ostatnim. Pod wpływem rytmicznego kołysania zasypiam. Czuję jego delikatny dotyk, ciepłe łzy na policzku, wewnętrzny krzyk.
Następnego dnia, gdy nie potrzebuję już maszyn kontrolujących funkcje życiowe, trafiam na odział psychiatryczny. Czuję, że jestem tam, gdzie powinienem. W kącie siedzi dziewczyna w moim wieku, kołysze się nerwowo i ssie kciuka. Na kolanach ma maskotkę- pluszowego smoka, gładzi go czule po głowie. Za każdym razem, gdy ktoś chce jej lub 'jego' dotknąć, kuli się i płacze. Ma na imię Amber, jej głosu od trzech lat nie słyszał nikt. Kolejna niechciana nastolatka, o której istnieniu pamięta tylko personel oddziału. Jest tu też Adam, schizofrenik. Codziennie rozmawia ze swoim wymyślonym przyjacielem, który chroni go, gdy głosy każą robić okropne rzeczy. Blue objada się ile tylko może, lecz gdy nikt nie widzi wymiotuje do ostatnich sił. W gorsze dni płaczliwym głosem błaga o tabletki na przeczyszczenie. Bulimia wyniszczyła jej ciało jak i umysł. Zefir dziś jest spokojny, owinął się kocem i siedzi przy Sarze domagając się głaskania. Wczoraj znowu groził wszystkim, że się zabije. Krzyczał, że już nie wytrzymuje tej pustki, że tym razem mu się uda. Sara również cierpi na osobowość boderline, wzajemnie dopełniają się i niszczą.
Przecieram zmęczone oczy, jeden dzień, a poznaję tyle osób. Rozumiem ich. To nie oni są wariatami, a ludzie, którzy ich tu umieścili. Wolę towarzystwo Amber, Adama, Blue, Zefira i Sary, niż wygłodniałych hien czekających na zewnątrz. Można powiedzieć, że jestem bohaterem oddziału. Jako jedyny opuszczę go szybciej, niż się tu zjawiłem. Lubią mnie tu, rozumieją.
Wieczorem, gdy światła gasną, a zegar wybija godzinę ciszy nocnej wracają do mnie wszystkie lęki, rozpacz wyciąga po mnie swoje macki. Oplata je wokół mojego korpusu pozbawiając oddechu. Oczy zaczynają szczypać mnie bezlitośnie, a tęsknota ciśnie mi na usta jedno słowo, jedno krótkie słowo 'wróć'. Drżę, a łzy żłobią ścieżki na moich policzkach. Jest mi ciężko. Skoro ciąży nade mną wyrok śmierci, dlaczego nie mogę spełnić ostatnich chwil z nim? Dlaczego po mnie nie przyszedł? Dlaczego nie wyrwał mnie z pustki? Leżę z podwiniętymi nogami wpatrując się w księżyc, czy on też jest samotny?
W ciągu tygodnia przysługują mi trzy rozmowy. Nie może mnie nikt odwiedzać, gdyż przeszkodziłoby to w obserwacji. Zaburzyło moje naturalne zachowanie. Po co mnie obserwować? I tak umrę, krzyczę doktorowi w twarz.
Apatia rozprzestrzenia się już w południe drugiego dnia. Nie wstaję z łóżka, nie jem. Lekarze i pielęgniarki robią to, czego nauczono ich na szkoleniach. Jestem teraz pacjentem z sali 35, który sprawia problemy. Wieczorem zjawia się młoda siostra, ma na imię Anabel. Pyta czy czegoś mi potrzeba.
-Jego.- Mówię niedosłyszalnym szeptem. Przysiada na skraju łóżka i gładzi mnie ostrożnie po głowie. Nie przerywam jej. Po chwili słyszę jak nuci dobrze znaną mi piosenkę.

Tell me where it hurts.
So I can reach the pain.
Tell me where it hurts.
Just pump it through my vein.
Be brave and tell me where it hurts.


-Chcesz zadzwonić?- Jej głos jest niczym śpiew skowronka. Czuję do niej sympatię. Potakuję głową i wtulam się w szpitalną poduszkę. Zupełnie różni się od jego poduszki. Jest zimna, pulchna, nie pachnie nim. Gdy Anabel wraca i podaje mi telefon znowu mam łzy w oczach. Wybieram jego numer i płaczę w słuchawkę. Zostaję sam w pokoju. On próbuje mnie uspokoić, mówi, że mnie stamtąd zabierze. Jest coraz gorzej, wyżywam się na nim, a następnie proszę o wybaczenie. Nie wiem co się dzieje, chcę już umrzeć. Chcę się pożegnać z nim i z tym światem.
-Śpij dobrze, mój mały, jutro zabiorę Cię stamtąd.- Słyszę w słuchawce obietnicę przepełnioną miłością. Tej nocy śnię o nim, o naszym wspólnym życiu bez problemów, bez kłótni, bez bezradności i bez bólu. Bez widma śmierci.
Budzi mnie kobiecy, podniesiony głos.
-To wbrew zasadom! Nie powinno pana tu być!
-Jedno spotkanie, jeden spacer, proszę.
Właścicielem drugiego głosu jest mój ukochany. Przybył po mnie, uwolni mnie niczym książę, który wyzwala swoją księżniczkę od wysokich murów i strasznych smoków. Wchodzi do sali, wpadamy sobie w objęcia. Trzymam się kurczowo jego koszuli, tak jakby miał zaraz zniknąć.
Płaczę.
Płacze.
Płaczemy razem.
Narzuca na mnie sweter, bierze koc. Przyprowadza wózek inwalidzki, każe mi na nim usiąść. Idziemy na spacer, na spacer z którego już nie wrócimy.





Potężny grzmot przerywa ciszę południa, rozdziera niebo na pół. Uciekamy przed deszczem do jego mieszkania, nie zostaniemy tu na długo, policja za jakiś czas zacznie poszukiwania i będzie to pierwsze miejsce do którego zajrzy. Półleżąc, półsiedząc oglądam jego zgrabne ruchy podczas pakowania naszych rzeczy. Naszych, czyli głównie jego ubrań, jedzenia, leków przeciwbólowych i innych potrzebnych. Chodzę teraz w jego ubraniach, są za duże, lecz pachną nim. Wykorzystuję chwilę jego zamyślenia i chwiejnym krokiem podchodzę do niego i przytulam do jego pleców. Odwraca się zdezorientowany.
-Wszystko w porządku?
Potakuję głową.
-Jestem tylko trochę zmęczony.. Poleżysz ze mną? Chwilkę..
-Skończę nas pakować i przyjdę do ciebie.
Całuje mnie namiętnie i odprowadza do łóżka, nakrywa grubym, miękkim kocem. Obserwuję go, nim moje ciężkie powieki opadną.
Jego ciepła dłoń delikatnie gładzi moje włosy. Otwieram oczy i ziewam.
-Musimy już iść. Znam pewne miejsce..- Kładę mu palec na usta.
-Ciii.. Jeszcze trochę, proszę..
Tym razem to ja go całuję. Oplatam ręce wzdłuż jego ciała. Jest ono idealnie dopasowane do mojego. Stworzone z myślą o mnie? Czuję, że ma ochotę. Nie stawiam oporu. Nie myślę o bólu, ale o rozkoszy. W szczytowym momencie patrzymy sobie w oczy, obserwujemy każdy błysk tęczówki, liczymy rzęsy. Oboje wiemy, że to może być nasz ostatni raz.
Kilka godzin snu niewiele mi dało, dalej snuję się ledwie przytomny. Czyżby serce powoli mówiło „dość”? Naszą dzielnicę zostawiamy w tyle. Nasze splecione dłonie spoczywają na jego kolanach. Widok zza okien zlewa się w jedną smugę. Czy ludzie życie również pod koniec staje się plątaniną obrazów i dźwięków, nieczytelną dla innych? Spoglądam na niego. Przymkną powieki, głowę oparł o szybę.
-Co się teraz z nami stanie?- Pytam cicho, bardziej siebie, niż jego. W odpowiedzi ściska moją dłoń.
-Znam pewne miejsce, będziemy tam na zawsze razem. Już na zawsze. Obiecuję.
Wiem, że to prawda, wierzę mu bezgranicznie.
Wysiadamy na przedostatnim przystanku. Jestem śpiący i ciężko wykonać mi najmniejszy krok. On zauważa to od razu, bierze mnie w objęcia. Złość na siebie i moja bezsilność zamieniają się w łzy. Mam wrażenie, że to kolejny test, chcę obudzić się. Chcę odzyskać czas, który mogłem z nim spędzić.
Pewne miejsce okazuje się opuszczonym domkiem. W okół rośnie pełno chwastów, okna nie posiadają szyb, drzwi wypadają z zawiasów. Jednak kocham to od pierwszego wejrzenia. Uśmiecham się słabo, a świat zaczyna wirować, by po chwili zamienić się w czarną mgłę.
Budzę się kołysany w jego objęciach. Ocieram łzy z jego pięknych policzków. Jest środek nocy.
-Chcesz coś zjeść? Dawno nie jadłeś, a potrzebujesz teraz energii.- W jego głosie nie słychać wcześniejszej słabości, chce mi pokazać, że już jest dobrze.
-Chętnie, mogę jakoś pomóc?
-Nie, odpoczywaj.
Kończy się na tym, że pilnuję wody, a on zajmuje się resztą. Gdy jemy siedzimy wtuleni w siebie. Nie chcemy rozdzielać się nawet na chwilę.
Idziemy spać.
Jest coraz gorzej. Trzeciego dnia nie mam siły samemu jeść, ani iść do toalety. On musi robić praktycznie wszystko samemu, mam wyrzuty sumienia. Mówi mi, że to nic, że jeszcze mamy czas, po czym przytula mnie i zaczyna płakać. Od tej chwili na zmianę milczymy lub płaczemy. Przytulamy się i całujemy tak, jakby miałaby to być ostatni moment razem.
Piątego dnia zaczynam wymiotować krwią. Utrzymanie otwartych oczu graniczy z cudem. Jestem zmęczony. Nie potrafię ruszyć rękoma, co dopiero wstać. On jest załamany, lecz nie chce tego okazywać. Nie mam apetytu, nie jestem spragniony. Zalewa mnie ciepło, a dreszcze wyginają moje ciało w spazmach bólu.
-Boję się..- Szepczę.- Czy to już koniec?
-Ciii.. Ja też się boję, ale to nie koniec, tak? Będziemy tu na zawsze. Już na zawsze, tak jak obiecałem. Tak jak sobie przysięgliśmy..
-Nie chcę umierać, nie mogę cię zostawić samego w tym okrutnym świecie..
-Nie umrzesz, zobaczysz. Poczujesz się lepiej, tylko musisz jeść. Zaraz coś przygotuję.
Łapię go za koszulę, nie pozwolę mu odejść.
-Zostań.. Wiesz, to już nawet nie boli.. Już jest dobrze. Tylko zostań.. Potrzymaj mnie..
Nie odpowiada. Ściska mnie tak jak kiedyś, czuję się bezpieczny. Wiem co nadchodzi. Powoli mnie pochłania, odbiera mnie temu światu.
-Kocham cię, tak bardzo cię kocham Vins.
-Ja ciebie też kocham Hadrian. Proszę, obiecaj mi jedno.. Będziesz żył dalej, będziesz szczęśliwy.
Śmieje się przez łzy.
-Jestem twoim echem. Bez ciebie jestem nikim.
Moje oczy zasnuwa mgła, jest to ostatnie zdanie jakie słyszę.


Nieludzki ryk wydobywa się z mojego gardła, nie potrafię nazwać tego co czuję. Ściskam jego ciało, które powoli staje się chłodne. Vinsa już nie ma. Umarł.
Stoję na wiadukcie. Mam go w objęciach. Kieruję głowę w stronę nieba.
-Jest tak jak to sobie wymarzyliśmy! Umrzemy razem! Idę do ciebie, kochanie!
I skaczę pod nadjeżdżający pociąg.




Pochowano nas razem. Teraz musimy czekać, aż nasze dusze odnajdą się w Avalonie.



~♠~♠~♠~
nadszedł ostatni rozdział ciemnych dni. przepraszam.
stworzę kontynuację pod tytułem Avalon. obiecuję.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz